..
Kaukaz, Śladami Heraklesa 2008

17 | 15221
 
 
2008-08-23
Odsłon: 1145
 

Początek epilogów, czyli jak dostałem po dupie

Nasz blog wchodzi już powoli w fazę epilogową. Zanim jednak Piotrek opisze Wam jak w końcu wydostaliśmy się z ogarniętej wojną Gruzji, pokuszę się o epilog innego rodzaju. Piszę go jeszcze z podrapanymi do krwi łapami i sennym wzrokiem. A zaczęło się tak: Wróciłem z Gruzji nieśmiertelny.

No bo co może się stać facetowi, który bez problemu wkosił pięciotysięcznik i wydostał się z pierwszego frontu III wojny światowej? (Dziękujemy Wam polskie media za podkręcanie do granic możliwości newsów z Gruzji. Dzięki temu nasze Rodziny w Polsce też się nie nudziły.) Wciąż nieśmiertelny wsiadłem do samolotu do Norwegii i poleciałem studiować do obcego kraju. No, nie oszukujmy się – pojechałem w góry pod pretekstem studiów w Voldzie – mieścinie w legendarnym Romsdal. I co dalej? Zanim dowiecie się co dalej, zadam Wam jedno pytanie. Co to jest wstyd?

 Prawdziwy wstyd jest wtedy, kiedy siedzicie w trampkach i skórzanej kurtce w połowie czwórkowej skały, a słońce właśnie chowa się za horyzont. Oczywiście cały szpej leży równo ułożony w szafie w akademiku. Akademik widzicie zresztą doskonale z Waszej trawiastej, śliskiej półki. Jakieś 300 metrów niżej. Dojmujące uczucie wstydu potęguje tymczasem zimno wkradające się we wszystkie zakamarki Waszego ciała. „Masz psychę ze stali, szkoda tylko że mózg z gąbki” – awanturuje się bliżej niesprecyzowany Głos Wewnętrzny.

Skoro udało mi się już wyłożyć sedno problemu, pora zająć się jego przyczynami. Jedna z nich została już wyjaśniona – wrażenie nieśmiertelności. Drugą przyczyną jest basen w Voldzie. – Nie wiesz może gdzie jest basen? – zagadnąłem Luę (Luanę?) po wykładzie. Lua jest z Rumunii, a konkretnie z okolic Fogaraszów. Dobra okolica. Ustaliwszy, że basen jest nieczynny z powodu braku wody, zanim się obejrzeliśmy, napieraliśmy pod najbliższą górę. Rotsenhornet. Od 0 do 649 m.n.p.m. Fiordowa okolica, szczyty wyrastają z morza. Ot, taka sobie górka – proste podejście i ładna panorama. Kilka metalowych łańcuchów i klamer po drodze potraktowałem z należytym obrzydzeniem, obchodząc je szerokim łukiem.  „Sezon rozpoczęty” – zaanonsowałem ze szczytu Maćkowi. Pozazdrościł i oddzwonił. Pierwszy raz od trzech dni miałem okazję pogadać z kimś po polsku. Czas zaś pędził w jedynym możliwym kierunku. Fota za fotą i zrobiła się ósma wieczór. Nadszedł czas na zejście. Oczywiście inną drogą. „Droga jest jak gąbka – wysysa złe emocje, ale jeśli nią wracać, oddaje je z powrotem” (copyright by Lua). Nasza wycisnęła z nas siódme poty. Pozornie proste zejście przerodziło się w najprawdziwszą norweska trawkę. Jeden z najbardziej obrzydliwych przejawów życia w górach. Są trawki i jest trawka po norwesku. Mój absolutny faworyt w kategorii „Rzeczy, które nie zasługują nawet na napalm”. Wyobraźcie sobie ścianę trawek. Tak, właśnie ścianę wszelkiej maści słabowitego zielska o nachyleniu od 60 do 90 stopni. Wszystko to czeka tylko by oderwać się od podłoża wraz z płatem podłej jakości gleby. Atrakcje te przetykane są trójkowo-czwórkowymi odcinkami niemiłosiernie brudnej skały. Pozostaje tajemnicą przyrody jak trawa może rosnąć na czymś pionowym. Lovecraft określiłby to jako „plugawe”. Jedynym zbawieniem wędrowca w tym świecie są rachityczne drzewa, których gałęzie służą za namiastkę poręczówki.

W takim oto pomiocie natury rozpłynęła się nasza ścieżka. Instynkt samozachowawczy zadziałał połowicznie. Zamiast natychmiastowego powrotu, zarządził trawers zbocza w kierunku grzbietu, którym prowadziła normalna droga. Rozpoczęła się udręka według klasycznego wzorca alpinizmu. 90% męczącej nudy, 10% panicznego strachu. W miarę jak zwiększała się ilość żywcowanych czwórek, procenty ulegały zwolna zachwianiu. Wspinaczka, zspinaczka, lawirowanie w niemal pionowym labiryncie skały i trawy. Aż wreszcie mózg zwolnił mnie z męczącego obowiązku wyceniania przebywanych trudności.  Okazało się, że nie widzę po czym idę. Nastąpił koniec. – There’s no fucking way I’m gonna do this! – wskazałem, stojąc na miniaturowej półce, na urokliwe zacięcie niknące w mroku tuż nad moją głową. Spojrzenie w dół, poza widokiem skonsternowanej Lui, mogło tylko wyzwolić podobny komentarz. I tak oto przegrałem. Aby nie zamienić przegranej w klęskę, wyciągnąłem komórkę.

Dlaczego nie „przegraliśmy”? Pewnie dlatego, że widzę przede wszystkim własne błędy. Na czele z pakowaniem się wątłą ścieżyną w teren, który po wstępnych oględzinach z dołu nie wyglądał najlepiej. Nie ma jak nieomylna podświadomość i jej niezbite argumenty: „Wyglądało nawet połogo”, „Stary, nie takie rzeczy robiłeś na Kaukazie!”, „Dajesz, dajesz, to nędzne 600 metrów!”. Zastanawia Was też może, dlaczego nic dotąd nie wiecie o Lui? Może dlatego, że sam niewiele o niej wiem. Jeżeli myślicie, że utknięcie nocą w górach z poznaną/ym parę godzin temu kobietą/facetem jest przeżyciem towarzyskim, lub romantycznym muszę Was rozczarować. Gówno prawda. Nasza uwaga była skoncentrowana na dwóch podstawowych celach: a) utrzymaniu się na ślisko-trawiastej półce, z której co pewien czas zjeżdżała losowa kończyna b) odpalaniu fajki od fajki, żeby było choć trochę cieplej.  Wszystko to w duszącym oparze palonego papieru toaletowego – jedynej rzeczy, która dawała nadzieję na rozniecenie choć miniaturowego ogniska. Złudną rzecz jasna – flora fiordowych gór jest równie palna jak świeży dorsz, lub spala się w ciągu paru sekund. Przez  dymy rozpływające się w zimnym, nocnym powietrzu, przebijały się strzępy rozmowy.

- Mogło być gorzej – mógł być grudzień!

- Ciągle mamy szansę na powtórkę w grudniu.

- Opowiedz o swoim dzieciństwie

Co można powiedzieć o norweskich GOPRowcach? Same dobre rzeczy. Podobnie jak o policjantach, którzy w środku nocy pomagali ustalić naszą pozycję w ścianie. Nie spotkałem w życiu wielu osób, które byłyby gotowe wyciągać mnie z kłopotów o nieludzkiej porze ze szczerym uśmiechem na ustach. Mam też nadzieję nigdy nie spotkać ich już w podobnych okolicznościach. Wierzę w pewną sprawiedliwość życiową wyłożoną mi przez ratowników. Dwóch z nich opowiedziało mi o tym, jak kiedyś ich wyprowadzano z opresji. A po udanym zjeździe dodali, że nasza półka skalna miewała już niespodziewanych gości. Albo partnerów do gry? Ostatni wynik, sprzed roku, był jednak mniej korzystny. Góry – ludzie, remis 1 : 1. A ja po prostu solidnie dostałem po dupie. Morału nie będzie.

 Tomek

 
 
KOMENTARZE
 
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
ZAPISZ
 
nat.b 2008-09-14 22:05:11
Tam jak po angielsku to troche nie zrozumiale,ale reszta swietna i piekne zdiecie!
Piotr P. 2008-08-26 13:08:07
Tomuś, doskonale napisane. :)


Archiwum wpisów
 

Pn

Wt

Sr

Czw

Pt

So

Nd