Wdzięczni za spokojny wieczór, przysiedliśmy na piętach i zaczęliśmy się wsłuchiwać w opowieści Andrzeja o jego wojażach w górskich zakątkach świata.
W tym czasie, niepostrzeżenie, do ogródka na tyłach schroniska „Mountain House” wszedł Maciek.
– Wiem, że to dopiero jutro, ale już dzisiaj najlepszego – rzucił w moją stronę, przysiadając się do naszej małej, acz mocno z alkoholizowanej grupy wieczerników.
– To takie skromne coś – rzekł, wręczając mi reklamówkę słodyczy i małego „frienda”. Jego cztery krzywki wykonane były z sezamu. Przez ich środek przechodziła zapałka, która z pomocą gumek recepturek trzymała to wszystko razem. Za trzpień „mechanika” robił kawałek patyka, który od dołu rozcięty do połowy trzymał w swych kleszczach – w poprzek, na wysokości palców dłoni – kolejną zapałkę, sprzężoną gumką z krzywkami. Był to mechanizm, który, w założeniu, miał poruszać ramionami urządzenia. Całość wyglądała misternie i osobliwie. Niestety, z uwagi na sezam, „mechanik” nie ostał się długo. Może jego pamięć wciąż jeszcze krąży w moim układzie pokarmowym?
Uczta dobiegała końca. Chleb w płynie skończył się, a nasze rozmowy nabrały dziwnej chwiejności. Sen rozpoczął swoją misterną zabawę w rozszarpywanie świadomości. W końcu wyczekiwana propozycja padła – idziemy spać.
W półśnie zdążyłem jeszcze zapytać Maćka.
- Jak zrobiłeś te krzywki?
- Zwyczajnie. Obgryzłem.
Dziś są moje urodziny. Odliczam na palcach dłoni. Jedna dziesiątka, druga dziesiątka i jeszcze trochę. Dużo? Mało. Dopiero tyle poleciało? Nie ważne.
Tort był okrągły, i jak przystało na standardy gruzińskie, cały z chaczapuri (placek serowy). Ta gruzińska potrawa to prawdziwy rarytas wśród głodnych, a do takiej grupy społecznej zdecydowanie należeliśmy. Wciąż w drodze, wciąż z niedoborem tlenu i kalorii, ale przeważnie, z nadwyżką alkoholu we krwi. Na środku tego okazałego placka widniała ta magiczna, wypieczona liczba, a wokół niej, prawie – świeczki.
– Nie mogliśmy znaleźć świeczek – powiedział Maciek, jakby na usprawiedliwienie. Fakt, w torcie tkwiły gumy do żucia w kształcie papierosów, z ewidentnym napisem w stylu „palenie to głupia, ale przyjemna sprawa”. Czy tak było chłopaki?
Zakasałem rękawy, i potężnymi cięciami noża rozpłatałem placek na części. Tak rozczłonkowaną życzliwość rozniosłem po całym schronisku, częstując i zbierając w pamięci przyjazne mi osoby. Divide et impera – byłem jak rozjemca zwaśnionych stron, ukoiłem ból i głód, dałem wytchnienie i spokój, a w naszej małej „polskiej autonomii” zapanował ład i ostateczna sytość. I wszyscy żyli długo, ale czy szczęśliwie?
Dzięki chłopaki. Oby wam Bozia wynagrodziła to w udanych wspinaczkach.
-------------------------------------------------------------------------
Tego dnia były moje urodziny. Tego dnia narodził się również – w postaci ostatecznej – morderczy konflikt. Rosja starła się Gruzją. Pieprzona zabawa w politykę przyniosła krwawe żniwo.
Mam szczerą nadzieję, że ci życzliwi ludzie, których spotkaliśmy na swej drodze uniknęli tych piekielności wojny.
Żałuje również, że w takich okolicznościach – popędzani nieobliczalnością Rosjan i całej tej cholernej wojny – musieliśmy wcześniej opuścić Gruzję. Jedno jest pewne, jeszcze tam wrócę, bo to miejsce jest tego warte.
--------------------------------------------------------------------------
Copyright © 2014 by gorskieblogi